Cześć, czołem! Mam dla was kolejną relację. Piszę jak zwykle z perspektywy autostopowicza, ale tym razem o Chinach. Specjalnie podkreśliłem sposób w jaki pokonywałem ten kraj, bo doświadczenia osób podróżujących w zorganizowanych wycieczkach, radykalnie różnią się od moich!
Chiny przywitały mnie całkiem sympatycznie. Przejście przez granicę poszło świetnie, mało tego, mój kolega Eryk załatwił mi transport na koniec miasta, żebym spokojnie mógł kontynuować podróż autostopem. Jak zawsze z wyciągniętym kciukiem stanąłem w drodze na Pekin i tak zaczęła się moja przygoda z czwartym już krajem. Zatrzymał się chłopak, który za wszelką cenę chciał mi pomóc, ale nie bardzo wiedział jak. Od początku był bardzo przejęty. Na mój widok trzęsły mu się ręce, a po pół godziny patrzenia na mnie, zaprosił do swojego samochodu. Ku mojemu zdziwieniu pojechaliśmy nie w tą stronę co chciałem. Wylądowałem na komisariacie. Czułem, że to mógł być koniec mojej wycieczki. Zabrałem się za tłumaczenie policjantowi, co też takiego wyprawiałem na tej drodze. Ten poddał się po 10 minutach i zadzwonił do swojej anglojęzycznej znajomej. Po ciężkich bojach, chyba wreszcie udało mi się jej wytłumaczyć co to jazda autostopem.
Kolejne dni pokazały, że Chińczycy kompletnie nie rozumieli tej idei, przez co niejednokrotnie wysadzali mnie na stacjach kolejowych, autobusowych czy właśnie komisariatach. Wkrótce się przekonałem, że słowo autostop najprawdopodobniej w ogóle nie funkcjonowało w ich języku. Mało tego, kiedy jednego razu spotkałem Chińczyka świetnie mówiącego po angielsku oraz znającego zachodnią kulturę, a co za tym idzie, rozumiejącego także co takiego robiłem, to wówczas nawet on, w ich języku nie potrafił innym wytłumaczyć tego całego konceptu! Pomimo wielu problemów, udawało mi się jednak jakoś przemieszczać. Często kierowcom wskazywałem miejsce, gdzie chciałem wyjść, oni potwierdzali, że zrozumieli, a później je przejeżdżali, dlatego cały czas musiałem pilnować drogi.
W tym kraju wszystko było na opak. Dla przykładu u nas kciuk oznaczałby – jeden, a u nich – dziesięć. Zatem rozmowy na migi często bywały kompletnie bezowocne, bez ściągniętego wcześniej translatora prawdopodobnie bym tam zginął, choć i on bywał czasem zawodny.
Na tym jednak moje problemy się nie kończyły. Przez cały pobyt w Chinach, czyli równo miesiąc, zmagałem się z chorobą żołądkową. W tym wszystkim nie pomagały mi tamtejsze specjały, które najczęściej albo były smażone albo pikantne. A ich pisownia powodowała, że stając przed menu, jedyne co z tego rozumiałem to cena.
Szybko się również przekonałem, jak w internecie działała chińska cenzura. Zaraz po przekroczeniu granicy zostałem odcięty od facebooka i google’a oraz wszystkich witryn z nim powiązanych. Wobec tego rodzina i znajomi nie wiedzieli, gdzie się dokładnie znajdowałem, bo na blogu nagle się przestały pojawiać nowe posty.
Stojąc na trasie lub idąc poboczem, ciągle trąbiły samochody, przez co nieustannie miałem poczucie, że ktoś mnie zaraz rozjedzie. Zawsze się później okazywało, że kierowca użył klaksonu kompletnie bez powodu, czego totalnie nie rozumiałem. Na trasie do większych metropolii np. do Pekinu, zatrzymywałem się oczywiście w pomniejszych miasteczkach, a tam byłem po prostu gwiazdą. Lokalni mnie obskakiwali chcąc sobie zrobić zdjęcie. Gdziekolwiek bym się nie ruszył, zawsze czułem, że mam za sobą jakiś ogon. Tego z całą pewnością żaden standardowy turysta nie doświadczył, bo poruszał się tylko w obrębie miejsc, gdzie do takich jak on ludzie byli już przyzwyczajeni.
To, co mnie na samym początku mocno zmartwiło, to fakt, że moje karty bankomatowe nie chciały działać. Stanąłem więc przed misją, że z 15 zł wymienionymi na chińskie yuany, miałem się jeszcze jakoś dostać do Japonii. Wydawałoby się Mission Imposible.
Będąc w tak beznadziejnej pozycji, zatrzymałem się jednego dnia w wejściu do restauracji chowając się tam przed deszczem, który bezustannie dawał o sobie znać i to już od samego rana. Mając nadzieję złapać jakąś okazję, przez translator pytałem wychodzących ze środka ludzi, czy jadą do Pekinu. W pewnym momencie podszedł do mnie będący w średnim wieku mężczyzna:
– Dlaczego nie jesz? – zapytał.
– A co cię to interesuje!? – pomyślałem na początku, wściekły jak nigdy serią powyżej opisanych zdarzeń. Na szczęcie się jednak w porę się opanowałem i po chwili wytłumaczyłem mu całą sytuację związaną z brakiem pieniędzy. Myślę, że ten gość, podobnie jak reszta, kompletnie nie rozumiał idei podróży autostopem, więc skoro szukałem transportu i nie miałem pieniędzy, to najpewniej wziął mnie za bezdomnego. Jego reakcja była dosyć ciekawa. Ten dobrze ubrany mężczyzna obruszył się ze złości, wszedł z powrotem do restauracji i narobił hałasu. Po chwili znowu się pojawił, stanowczo chwycił mnie za rękę i niemal siłą wprowadził do środka. We dwójkę stanęliśmy w kolejce po jedzenie, gdzie do ręki dostałem 200 yuanów, chwilę później otrzymałem kolejne 100 od innej nieznajomej. W sumie więc miałem 300 yuanów, czyli około 180 zł. To był kolejny paradoks, z którym się spotkałem w tym kraju. Jak się okazało w Chinach mogłem liczyć na pomoc innych, o czym w Europie mógłbym tylko pomarzyć…
Jako autostopowicz bardzo dobitnie się przekonałem, że Państwo Środka było jak kompletnie inna planeta. Niejednokrotnie czułem się jak ktoś, kto właśnie przyleciał z innej galaktyki. Tam wszystko było inaczej…
Im większe było moje zdziwienie, tym większa motywacja, żeby tych ludzi zrozumieć. Zawsze twierdziłem, że za takimi zachowaniami, muszą stać jakieś konkretne powody. W przypadku Chin sprawa wydaję się dosyć złożona. Nie można wszystkiego wyjaśnić stwierdzeniem, że od 2,5 tysiąca lat chowali się oni za murem. Na te i inne pytania postaram się odpowiedzieć w książce, którą mam nadzieję wydać w niedalekiej przyszłości.
Tymczasem już w najbliższym artykule – niespodzianka. Postanowiłem, że póki co, nie napiszę z jakiego kraju będzie kolejna relacja. Zatem do następnego!
cdn.
Hubert Krupka
kontakt.hubertkrupka@gmail.com