Już sześć miesięcy w Antarktycznym śnie.

0
2661

Latanie, pływanie, ryzyko, pingwiny, zabawa, inna rzeczywistość.
Już sześć miesięcy w Antarktycznym śnie.


Mija sześć miesięcy od przybycia w to magiczne miejsce, jakim jest Antarktyka. Od dziecka marzyłem, by zwiedzać świat, oglądać zwierzęta w naturalnym środowisku, być tam, gdzie innym nie jest po drodze. Po przylocie na wyspę trafiliśmy w okno pogodowe, więc szybko dotarliśmy na stację. Pierwsze, co zrobiłem, to patrzyłem przed siebie, powtarzając sobie, że mogę tu zostać na zawsze. Otoczony śniegiem, górami, lodem – mój mózg zbierał informacje, gdzie się znalazłem. Nie docierało do mnie to jeszcze, nie docierało do mnie też, że będę tu półtora roku. Czy ktoś kiedyś wyobrażał sobie widzieć 10 osób przez tyle czasu, nie móc uciec, choć na chwilę, być zależnym od innych? Wiele rzeczy dociera do mnie dopiero teraz. Zanim dojdziemy to takich refleksji, przenieśmy się w magiczne miejsce – otoczenie Antarktyki.

www.instagram.com/tomaszkurczaba


Początek. Jak zawsze, na początku był chaos. Kilka nowych twarzy zamieszało zimowy spokój osób, które spędzały tu rok. Ta zimowa cisza została zachwiana przez napełnione pozytywną energią nowe osoby. Zrobiło się wartko, głośno, żywo. Jako, że zostawałem najdłużej ze wszystkich, mogłem wybrać sobie pokój. To trudne zadanie, bo będzie to moja ostoja prywatności przez resztę czasu. To cztery ściany, w których będę spał, pracował, prowadził video rozmowy i nadmiernie rozmyślał. Do wyboru było kilka wolnych pomieszczeń. Zdecydowałem się na pokój w skrzydle z toaletami i łazienką oraz ładnym widokiem. Po czasie myślę, że to jest najlepszy pokój. Może bladozielony nie jest najpiękniejszy, ale położenie jest sprzyjające. Te cztery metry kwadratowe teraz mieszczą mnie, moje rzeczy i mnóstwo różnych emocji. Zachód słońca był stosunkowo wcześnie, wybraliśmy się na pierwszy spacer. Przeszliśmy przez pokryte grubą kołdrą śniegu pingwinisko. Na jego szczycie zmiękły mi nogi. Pamiętam, że uśmiechałem się do siebie, w głębi duszy mówiłem „Tomek, Ty… szczęściarzu.  Po raz kolejny zrobiłeś to, o czym marzyłeś, jesteś tu.”. Kilkaset metrów dalej zobaczyłem lodowiec Ekologii. Mam bzika na punkcie lodowców, mogę na nie patrzeć godzinami, nigdy mnie nie nudzą. Ten obraz zapamiętam do końca życia. Cały czas mówiłem, no może tego nie przytoczę teraz, ale wyrażało to mój zachwyt. Podeszliśmy do zamarzniętej zatoczki, byłem wpatrzony jak w największe dzieło Michała Anioła. Słońce zachodziło leniwie, trzeba było wracać. Za stacją zrobiło się czerwono. Światło, które wychodziło za góry, było olśniewająco piękne. Telefonem można było zrobić mistrzowskie zdjęcia. To były piękne początki. Tego dnia była impreza powitalna, gdzie również można było się zachwycić ilością przygotowanych przez kierownika wyprawy nalewek. Miał chłopak rozmach w procentach, a ja zostałem zapamiętany jako ten, który wszedł z przytupem w Antarktyczną historię tej stacji.

Okres przejściowy, czyli czas między zimą a latem, znany jako wiosna czy jesień. Przypomnę tylko, że tu, na półkuli południowej, pory roku występują odwrotnie niż u nas w kraju, a pogoda jest niestabilna. Moje wyobrażenie pracy w ciężkich warunkach szybko zostało potwierdzone. Chwilę po naszym przylocie wiatr postanowił zawiać z rekordową tej zimy siłą. Na szczęście prognozy pogody pokazują przybliżone scenariusze. Tego dnia zostaliśmy w stacji. Wiatr pędził z prędkością ponad 150 km/h. Dla mnie to była nowość. Z ciekawości wyszedłem przed samolot (określenie głównego budynku stacji). Chciałem zobaczyć, jak to jest tańczyć tak, jak zagra tobą wiatr. Drobne ziarenka śniegu, bardzo zmrożone kawałeczki, wpadały dosłownie wszędzie. Każda szpara w ciuchach i w budynkach była wypełniona śnieżnym proszkiem. To uczucie, kiedy niesie cię wiatr, jest bezcenne. Ale tylko w przypadku, kiedy po chwili morderczej walki z żywiołem możesz wejść do ciepłego budynku. Ten rodzaj „rozrywki” bardzo mi się spodobał. Przy każdej możliwej okazji wychodziłem na śnieg, by moje ciało było szarpane przez naturę. Zawsze wracaliśmy do środka jak bałwanki, zmarznięci i czerwoni. Często też przed zaśnięciem, kiedy już powiedziałem do K. dobranoc, zastanawiałem się, czy nie obudzę się za chwilę bez dachu nad głową. Miałem wizję, że wyrywa dach, a mój pokój staje się studnią, z której lecą w górę kartki i ubrania zabrane na zawsze przez Antarktykę. Legendy mówią, że samolot startuje przy wartościach powyżej 50 metrów na sekundę. Czasem brakowało tylko 5 metrów. Wiatr to nie jedyna trudność tutaj, która przeszkadza w egzystowaniu. Choć czasem pomaga wyładować nagromadzone emocje lepiej niż worek treningowy, ale o tym za chwilę.

Dokładnie pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy przestraszyłem się na wodzie. Robiłem naloty nad słoniami morskimi na Patelni. To miejsce na wyspie, które jest bezpośrednio otoczone otwartą wodą. To już nie zatoka, to otwarty ocean południowy. Podczas rozmowy przez radio z Robertem, który czekał na nas na wodzie, padł pomysł popłynięcia dalej, żeby zobaczyć inną stację. Stwierdziliśmy, że z takimi pomysłami poczekamy do zakończenia prac. Po kilku minutach od wypowiedzenia tych słów, usłyszałem szum łamiącej się fali. Dron był w powietrzu, można było się domyślać, że pogoda lada moment siądzie. Zakończyliśmy czym prędzej pracę, trzeba było szybko wskoczyć na zodiaka. Przybój z każdą falą stawał się większy, podejście do brzegu jest niebezpieczne, bo na dnie są duże kamienie. Silnik zanurzony tylko do połowy w razie zahaczenia o dno nie ma 100% wydajności. W ręku nasze rzeczy, aparatura naukowa, znów stres. Dużo pieniędzy może utonąć. Najpierw wrzuciłem drona i plecaki, potem dziewczyny na pokład, a sam mokry wdrapałem się jako ostatni. Zbiegło się kilka czynników – przypływ, martwa fala z Bransfielda i silny wiatr. Woda wlewała się z każdą falą do środka. Ponton zalany był do połowy. Pierwsze objawy zdenerwowania przeszły po chwili, gdy udało się wylać nagromadzoną ciecz. Było tylko gorzej. Żeby wrócić do zatoki, trzeba zmieścić się w kilkudziesięciometrową lukę między wystającymi skałami. Zeszła mgła. Ledwo co widzieliśmy zarys brzegu, fale wzmagały się praktycznie z każdą minutą. Dziewczyny na zodiaku wyglądały na bardzo przestraszone. Nasza mała łupina skakała 6 m w górę, a potem w dół. Fala była ogromna. Miałem wtedy przerażenie w oczach i uśmiech na twarzy. To mój najbardziej dramatyczny, ale i zapamiętany rejs. Emocji, jakie towarzyszyły na pontonie, nie da się przekazać. Totalnie złe nastroje u towarzyszy, beznadziejna pogoda i ogromne prawdopodobieństwo przewrócenia zodiaka. Przepłynęliśmy kawałek w skupieniu. Dla mnie to było coś niesamowitego, bo po naszej lewej stronie wyłoniła się goła skała, której nigdy nie widziałem. Fale łamały się tam, pokazując wrota do piekła. Na oceanie 8 w skali Beauforta, a my na 5-metrowym zodiaku walczymy o przetrwanie. Z jednej strony ekscytacja, w końcu coś się dzieje, z drugiej strach, że nie zobaczę już nic więcej, niż skały i piach na dnie. Woda ma tu zero stopni, 10 minut poza łódką i zgon. Pogoda zmieniła się w ciągu 35 minut. To jak pstryknięcie palcem, pyk i już jest dramatycznie źle. Takie sytuacje wiele uczą, trzeba być czujnym i dobrze czytać okolicę i zmiany w pogodzie.

Opowiedziałem zaledwie dwie historie, ale „Antarktyka” tak naprawdę zaczęła się od momentu ujrzenia mojego pierwszego pingwina. Ptaki te zaczęły pojawiać się na początku września. Początkowo po jednym, maksymalnie dwa. Nigdy przy mnie. Słyszałem, że tu był Gentoo, a tu była Adelka, a tam znowu takie i owakie. Chodziłem jak nakręcony, by zobaczyć mojego pierwszego pingwina. Antarktyka kojarzy się z górami lodowymi i pingwinami. Byłem bardzo niepocieszony. W połowie września, rozstawialiśmy aparaty poklatkowe na jednym z pagórków niedaleko stacji, a był to piękny słoneczny dzień. Nosiliśmy kamienie z plaży na górę, aby dociążyć statyw. Ktoś krzyknął, że na dole jest pingwin, rzuciłem cały plecak, który zapadł się w śniegu. Chwyciłem aparat i sturlałem się na dół. Nie wierzyłem własnym oczom. Stoi – czysty, czarno-biały pingwin, trzy metry przede mną. Leżałem w śniegu, nieruchomo, podziwiając go przez obiektyw, dokładnie – dziób, skrzydło, nogi, wszystko. Leżałem i patrzyłem, przez chwilę nawet nie robiłem zdjęć, po prostu patrzyłem. Słoneczko wychodziło zza chmur, delikatne światło padało na jego pióra. Mam, strzeliłem pierwsze zdjęcie. Wcześniej przyrzekłem, że zdjęcia na Instagram (@tomaszkurczaba) zacznę dodawać dopiero po sfotografowaniu pierwszego antarktycznego ptaka. Tak się też stało. Pingwiny przybywały setkami. Pływając po zatoce, baliśmy się, żeby ich nie rozjechać. Często skakały przed pontonem jak delfiny przed statkami. Fantastyczny widok. Choć moim największym fotograficznym marzeniem, może jednym z tysiąca, ale w ścisłej czołówce, było złapanie tych zwierząt na pływającym lodzie. Górze lodowej, takiej dużej, bardzo dużej, wręcz ogromnej. Płynąc w inną część wyspy, trzeba opuścić zatokę. Moment płynięcia bezpośrednio po oceanie południowym, w rejonie, gdzie wściekłe pięćdziesiątki gnają jak emerytki na wieczornego brydża, dostarcza dodatkowe emocje. Często statki mają problemy na tych wodach i zawracają, a tu akcja i pływanie małym pontonem. Fale potrafią być tak ogromne, że nie widać niczego innego niż otaczająca cię woda. Właśnie na Bransfieldzie widać duże góry. Podpłynąłem kilka razy do takiej o dużym potencjale fotograficznym i przygodowym oczywiście. Podobno dotknięcie góry lodowej przynosi dużo szczęścia. Czy ktoś to sprawdził? Nie mogę przyznać publicznie, że to prawda, odpowiedzi możecie domyślać się sami. Staram się cały czas podkreślać, że marzenia się spełniają. Było tak też i tym razem, bo na górze bytowało sporo ptaków. Piękna błękitno-biała, pływająca po ciemnym oceanie góra robiła kolosalne wrażenie. Pingwiny na niej wyglądały jak z National Geographic. Obłe kształty wpasowały się w układ kadru i zgrały z tłem i zwierzętami. Czas płynąć dalej. Z uśmiechem na twarzy powiedziałem do kierowniczki, tak niby żartem, że wracamy na zachód słońca, a ta góra zapłonie w promieniach chowającego się słońca. Dopilnowałem takiego czasu. Wracaliśmy grzecznie na dwa pontony. Promienie słońca były już tak nisko, że oślepiały mnie podczas prowadzenia zodiaka. Kiedy policzyłem czas dopłynięcia do góry i czas do zajścia promieni, cieszyłem się, że mam mocniejszy silnik. Cała naprzód, 60 koni ryknęło, zostawiając za sobą coraz większą falę. Krzyknąłem do mojej załogi „Trzymajcie się i przepraszam”, a następnie już skakaliśmy na falach, płynąc najszybciej jak się da. Zostały trzy minuty do końca spektaklu, puściłem ster, wyskoczyłem do skrzyni po aparat i pstrykałem. Uśmiech nie schodził mi z buzi, robiłem to, co chciałem do dłuższego czasu. Zgrało się wszystko – Antarktyka, góra lodowa, pingwiny i zachodzące słońce.

Myślę, że to będzie ostatnia historia w tym wydaniu. Antarktyka jest bardzo niedostępnym miejscem, niedostępnym, jeśli nie posiada się dużych lodołamaczy, samolotów i śmigłowców. Zimą można używać skuterów śnieżnych, ale latem nie ma tyle śniegu. Dostaliśmy zaproszenie na niedzielny lunch. Wszystko super, tylko zaproszenie było na statek, który stacjonował po drugiej stronie wyspy. Jest opcja, żeby się tam dostać, to dwa-trzy dni drogi pieszo przez spękane lodowce. Wybiegając w przyszłość – i tak czeka nas taka trasa z okazji maratonu, ale teraz jesteśmy przy lunchu. Była niedziela, większość osób wstała o 4:30 rano, bo o 5:30 trzeba było już pływać. Spora część załogi została w terenie. Zaproszenie było na 13, a w nim prośba o delegacje czterech kobiet i dwóch panów. Witamy w wojskowym środowisku. Odpisaliśmy, że oczywiście zjawimy się u was na statku. Żeby ta historia miała interesujący wydźwięk, to kapitan statku przysłał po nas dwa śmigłowce. Taki standardowy antarktyczny Uber. Około 20 min, aż tyle musieliśmy czekać na nasz spóźniony transport. Trwając w ekscytacji, bo kto na co dzień lata nad lodowcami helikopterami. Przyleciały dwa małe wariaty, piloci wyluzowani, na skurzanych kurtkach mieli mnóstwo naszywek, w tym z logo naszej stacji. Uśmiechnięci, radośni powiedzieli, że polecimy przez kopułę lodową, bo są dobre warunki. Następnie poczekamy chwilę w powietrzu, aż wyląduje herkules na lotnisku i usiądziemy na statku. Moje oczy kipiały z radości. Wystartowaliśmy. To były dziki, taki typ ludzi, których podziwiam, pełen profesjonalizm, precyzja i wysoki próg psychicznego komfortu o własne życie. Ruszyliśmy, w szyku z trzy metry od siebie. Lecieliśmy nisko nad wodą. Piękna pogoda, świeciło słońce, nie było wiatru. Kilkanaście metrów przed ścianą lodowca wyskoczyliśmy w górę, po chwili ostro w dół i kółeczko. To była jak zabawa w gonionego. Jeden śmigłowiec uciekał przed drugim. Tak minęło nam pierwsze 30 min lotu. Zobaczyliśmy wszystkie stacje zachodniego wybrzeża z powietrza, zrobiliśmy bardzo niski przelot nad pasem startowym, po którym helikoptery wystrzeliły w górę niczym fajerwerki. Przed samym statkiem piloci grzecznie ustawili równo maszyny i usiedli na lądowisku. Przywitał nas kapitan oraz załoga statku. Zaprosili nas do środka. Okazało się, że jest tam cała okoliczna śmietanka generałów, oficjeli i wysoko postawionych person odpowiadających za Antarktyczne układy i zasady gry. Witamy w wielkim świecie. Cały czas podnieceni lotem śmigłowcem, z uśmiechem wkroczyliśmy na salony tego wydarzenia. Proporcje, o jakie prosili, były troszeczkę zachwiane, czterech chłopa i dwie panie. Jedna z nich w kaloszach, nikt nie spodziewał się takiego wysokiego rangą spotkania. Uśmiechy, proste dialogi i w końcu wyczekiwany hamburger. To był pierwszy rejs tego statku na wody Antarktyki, duma Chilijskiej marynarki wojennej. Opuściliśmy zgrabnie ten bezalkoholowy bankiet. Penetrowaliśmy cały statek, który był olbrzymi. Miał szpital, ogromny pokład, na którym można by organizować maratony, nawet swój wewnętrzny port. Co dzień zużywano 200 kg mięsa dla samej załogi. Musieliśmy wrócić na sale, bo każdej takiej imprezce towarzyszą oficjalne przemowy i podziękowania. W ramach daniny z naszej strony przekazaliśmy kapitanowi naszywki, ręcznie robione pingwiny z drewna i butelkę dobrej polskiej jałowcówki zrobionej na stacji. W okolicy naszej wyspy jałowcówka nazywana jest „Forest vodka”. Pożegnań nie było końca. Do rzeczy, trzeba było wrócić, my zostaliśmy oddelegowani jako ostatni, bo najdalej trzeba było nas odstawić. Dwa dzikusy, uśmiech na twarzy. Załoga statku chwyciła nas za plecy, pochylili głowę, dokładnie jak na filmach, zdecydowanie inaczej niż odbywało się to u nas na stacji. Oderwało się jedno śmigło, po chwili drugie i lecimy. Piloci zaproponowali trasę wzdłuż wybrzeża. Dla nas super, to dłuższa zabawa o 70% trasy. Lecieliśmy dwa metry nad wodą i pięć metrów do drugiego śmigłowca. Przez okienka widzieliśmy nasze uśmiechy, a w ich tle ściany lodowców. Podlecieliśmy trochę wyżej i nagle jeden helikopter przeleciał pod drugim i ustawił się do zdjęcia na tle lodu. Ta jazda trwała około godziny. W słuchawkach słychać latynoską muzykę oraz stwierdzenia „una fotita”. Lataliśmy w kółko, goniliśmy siebie jak małe dzieci. Góra, dół, prawo, lewo, wyglądało to jak zawody, który śmigłowiec poleci niżej i dłużej wytrzyma przed zderzeniem z lodem. Emocje jak na grzybach, znaczy, jak po grzybach na ruchliwej brazylijskiej autostradzie. To był jeden z najlepszych dni z początku grudnia. Pierwszy raz też widziałem z powietrza wieloryby, które chowały się pod powierzchnią wody. Z perspektywy czasu mogę polecić wszystkim taki niedzielny wypad na lunch.

Czas mija właśnie w taki sposób, tu na dalekiej polskiej ziemi. Czasem jest super, pięknie i miło. Czasem są dni totalnie kiepskie i tylko uśmiech najbliższych osób pomaga przetrwać te ciężkie warunki izolacji. Zostało jeszcze 10 miesięcy pracy w stacji, życia w stacji, bycia w stacji. Najcięższy okres zimy właśnie przede mną. Zasypie nas śnieg, wiatr odłączy Internet. Będę mógł zanurzyć się w myślach i planach na przyszłość, zanurzyć się w głębi siebie. Człowiek tu może się wyciszyć, odetchnąć świeżym powietrzem i porozmawiać z pingwinami. W ostatnim tygodniu mieliśmy więcej śniegu niż w Wielkopolsce było przez całą zimę.

Tomasz Kurczab

ZOSTAW ODPOWIEDŹ