Cześć, czołem! Po prawie dwóch tygodniach spędzonych w Chinach, u progu dnia 103 stanąłem przed kolejną granicą kraju o nazwie Laos. Z czym Wam się to kojarzy? Bo mi absolutnie z niczym…
Już od początku zapowiadało się dosyć ciekawie. Przejście wyglądało jakby je żywcem wzięli z jakichś Emiratów czy Bahrajnów, na bogato znaczy się. Mnie jednak interesowało, to co się znajdowało za nim i to właśnie wam pokażę.
Zatem stanąłem sobie zupełnie sam na drodze i jak to zwykle obserwowałem co się wokół mnie dzieje, a było tego naprawdę niewiele. Oprócz temperatury, zmieniło się też tempo życia, które gwałtownie wyhamowało. Samochodów po drodze, jeździło jak na lekarstwo. Na ulicy praktycznie nikogo nie było, mało kogo było w ogóle było słychać. Wszędzie po prostu cisza i spokój. Co ci ludzie robili? Odpoczywali? Niesamowite, jak drastyczną różnice potrafił wykonać, mijany przed momentem – zestaw słupków granicznych.
Moim pierwszym celem, była dawna stolica – Luang Prabang. Po drodze Laos okazał się być wyjątkowo ciężki, jeśli chodziło o jazdę autostopem. Lokalni niezbyt chętnie mnie zabierali, na szczęście jednak robili to obcokrajowcy, wśród nich trafiali się Chińczycy, Tajlandczycy, czy nawet Europejczycy. Nieraz musiałem się naprawdę długo naczekać, dlatego bywało, że z nudów maszerowałem ze swoim wielkim plecakiem, w tym wielkim skwarze. To oczywiście miało swoje plusy. Dzięki temu mogłem zaobserwować mieszkańców, ich codzienne życie i pewne zależności. Zauważyłem, że domy zwykle zbudowane były z drewna i podniesione na palach. Długo się nad tym zastanawiałem, dlaczego akurat na palach? Pytałem o to prawie wszystkie napotkane osoby. Zdążyłem usłyszeć przynajmniej trzy teorie, ale nie mam wystarczająco miejsca, żeby się nad tym solidnie rozwinąć.
Kolejna obserwacja: niemal przy każdym z budynków, wywieszone były dwie flagi. Jedna należała do Laosu, a druga, ku mojemu zdziwieniu, była czerwona z namalowanym w żółtym kolorze – sierpem i młotem. Zostawmy jednak politykę również na boku.
Może to was zdziwi, ale to co mnie najbardziej zaciekawiło, to dzieci i ich zachowanie. Znacznie różniły się od tych w poprzednich krajach. Te cały czas były na zewnątrz, same wymyślały zabawy, które stworzyły według własnych kreatywnych reguł, bo przecież nikt im nie dał nic gotowego do ręki. W tym wszystkim wydawało się, miały tylko jeden cel – rozrabiać i to właśnie podobało mi się najbardziej. Poczułem się trochę tak, jakbym cofnął się w czasie, kiedy nie było jeszcze komputerów i w zasadzie niczego, co by mogło nas trzymać w domu. Wtedy rodzice pozwalali na dużo, duuużo więcej. Patrząc na to, doszedłem do wniosku, że dzieci w Laosie, to były najszczęśliwsze dzieci, jakie do tamtej pory spotkałem.
Po pierwszej nocy w prawdziwej dżungli, udało mi się dotrzeć do Luang Prabang. Tam wreszcie znalazłem hostel i przyszedł czas na trochę „normalności”, którą zafundowałem sobie dokładnie na 3 noce. Pewnego dnia przy śniadaniu, usiadła przede mną dziewczyna i zaczęła opowiadać koledze o swoich najbliższych planach. Chcąc nie chcąc usłyszałem, co mówiła. Stwierdziła, że większość pieniędzy straciła na transport, wszystko przez to, że z Tajlandii skierowała się na północ Wietnamu, potem pojechała do miasta w Centralnej części Laosu – Wientianu, a ostatecznie wylądowała na północy – w Luang Prabang i chciała wracać na południe. Naprawdę dziwnie to sobie ogarnęła. Ta cała trasa nie miała absolutnie żadnego sensu. Nic dziwnego, że nie miała już pieniędzy. Na końcu stwierdziła, że dalej pojedzie sama autostopem. Od tego odważnego oświadczenia, przysłuchiwałem się tej rozmowie jeszcze uważniej. Po chwili nawet się w nią włączyłem i zadałem kilka trudnych pytań, choćby w kwestii bezpieczeństwa. Z jednej strony trochę mnie to przerażało, z drugiej imponowało. Ciężko mi było sobie wyobrazić samotną dziewczynę, podróżującą autostopem w Laosie z dala od domu. Interesujące, że na śniadaniu usiadła akurat naprzeciw mnie i zaczęła na ten temat w ogóle rozmawiać. Kto wie? Może tak właśnie miało być. Po chwili powiedziałem, że może się ze mną zabrać aż do miasta Pakse, skąd miałem jechać do Tajlandii.
Tak więc od kolejnego dnia ruszyliśmy we dwójkę. Wyjątkowo szybko złapaliśmy ze sobą dobry kontakt. Jessica była Brazylijką, więc miała zupełnie inną mentalność, co za tym idzie większą wyobraźnie i kilka nowych, ciekawych pomysłów. Za jej namową postanowiliśmy wypożyczyć skuter i pojechać w głąb Laosu. Chcieliśmy znaleźć tzw. „localsów” i spędzić z nimi wieczór. Idea mi się od razu spodobała, więc szybko zabraliśmy się za realizację.
Po przejechaniu nocą około 40 km, zjechaliśmy z „głównej” trasy w drogę prowadzącą wprost do dżungli. Kawałek dalej zobaczyliśmy drewniane chaty na palach, zatrzymaliśmy motor i zaczęliśmy (na migi) pytać ludzi o nocleg. Po kilku odmowach, już prawie straciliśmy nadzieje w powodzenie naszej misji, aż w końcu usłyszeliśmy muzykę, która dochodziła ze środka jednego z domów. Tam postanowiliśmy spróbować szczęścia po raz ostatni. Otworzyła nam rozbawiona Pani i momentalnie wciągnęła do środka. Impreza była na całego, chyba nie zrobiło im to specjalnie różnicy, że wpadł do nich jakiś Polak z Brazylijką. Wszyscy siedzieli w pokoju na dywanie, żartowali, łapami jedli ryż maczany w jakimś sosie i pili piwo, każdy z tej samej szklanki. Nie mieli problemu, żebyśmy się u nich przenocowali. Co prawda w środku było bardzo ubogo, ale nie zabrakło mikrofonu i głośnika. Tak więc zaczęliśmy karaoke. Niestety zbyt długo nie pośpiewaliśmy, bo wkrótce przyszła żona gospodarza, wyłączyła głośnik i zaczęła mu wygarniać kilka starych kwasów. Koledzy włącznie z nami, nie mogli opanować śmiechu. W tych kwestiach, świat po drugiej stronie półkuli wyglądał bardzo podobnie. Niemniej to był koniec naszej imprezy. Po chwili, my też grzecznie poszliśmy do spania.
Widok Jessiki bawiącej się między Laotańczykami, jeszcze na długo został mi w pamięci. Tej nocy wyglądała, jak Alicja w krainie czarów, która pobiegła za białym królikiem, wpadła do jego nory i wylądowała w magicznym świecie. Jeden ze znanych podróżników napisał kiedyś: „szczęście jest prawdziwe tylko wtedy, gdy się nim dzielimy”. Po przeszło 3,5 miesiącach podróży, chyba zrozumiałem co miał przez to na myśli.
cdn.
Hubert Krupka
kontakt.hubertkrupka@gmail.com