Corrdyliera Blanka, czyli miejsce najpiękniejszych szczytów świata

0
1268

Peru, to kraj oddalony od naszego o 13 tysięcy km. Nie tak dziki, jak Boliwia, ale za to bardzo zróżnicowany. Znajdziemy tu bogaty i różnorodny krajobraz: od dżungli – przez pustynię – aż po wysokie, skaliste góry. Mnóstwo wodospadów i dzikich zwierząt nadaje temu miejscu niezwykły i piękny charakter. Spędziłem ponad pół miesiąca w górach.
Park Narodowy Huascarán to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałem.
Malownicze miasteczko Caraz, zamieniło się na czas naszego pobytu w ciekawy kurort.
Poza sezonem wspinaczkowym, czyli wtedy, kiedy byłem, stanowi istną pustkę.
Biali w mieście to rarytas dla mieszkańców. Od początku na miejscowym merkado upatrzyliśmy sobie taką starszą panią. Własne stoisko, pyszna kuchnia, ładna córka, czego
chcieć więcej? Adamowi wpadła w oko, więc jedliśmy tam zawsze, gdy wracaliśmy
na odpoczynek do miasta. Pani wiedziała, co lubimy i zawsze witała nas jak swoje dzieci.
Jednak nie tylko na merkado nas witali. Po drodze był fryzjer, skąd zawsze dochodziły
nas okrzyki: „come on baby!”. Wielu mieszkańców widziało w nas tylko dolary,
ale jeszcze więcej – miłych, młodych ludzi,z którymi można pogadać. Co prawda kaleczymy
hiszpański, lecz uśmiechem można wszytko! Dosłownie wszytko. Ale czas w góry! Na pierwszy rzut – Treking Santa Cruz wraz z Laguną 69 (skąd nazwa laguny? nie pytajcie – sam nie wiem). Wyruszyliśmy o 6 rano do pobliskiej wsi Youngay, a następnie na przełęcz Passo Pourtachuello (4786 m n.p.m.). Widoki, jakie nam się ukazały, były cudowne, najwyższe szczyty Peru w całej okazałości. Niesamowicie lśniące lodem Huascarán, (są dwa), zrobiły kolosalne wrażenie. Zeszliśmy niżej, bo choroba wysokościowa dopadła naszych towarzyszy. No tak, zapomniałbym! W Caraz pierwsi turyści to oczywiście Polacy
– nie uciekniesz przed rodakami. Bardzo fajni, polubiliśmy się, więc zaplanowaliśmy
wspólnie czas. Zeszliśmy na Camping Pisco, gdzie na 3500 m n.p.m. w magicznym
lasku z prywatnym wodospadzikiem rozłożyliśmy namioty. Rozpaliliśmy ognisko,
zaczęliśmy przygotowywać obiad i … Adam mi padł. Jego też trafiło, wymioty,
ból głowy, biegunka. Nie da rady, trzeba to przetrwać. Plan na noc taki: szybko się
wyspać i o 4:00 ruszyć na wschód słońca na Lagunę 69. Ciemna noc, miliard gwiazd
i nasza czwórka. Czas ciszy, rozmyślań, podziwiania. Inne niebo, inne gwiazdy, inne
powietrze, niecodzienna wysokość. Urok tego miejsca zostanie na zawsze w mojej
pamięci. O wschodzie byliśmy już tylko 2h od laguny, ale za to przestrzeń, jaka się pojawiła, była iście bajkowa. Laguna okazała się niesamowicie piękna, na jej skraju resztki
lodowca moczyły swoje końcówki. Pogoda dopisuje: słońce, ciepło, lekki wiaterek.
Wracamy do namiotu, pakujemy się i jedziemy do Vacariji. Płacimy za autostopa,
to normalne, że nie ma nic za darmo, ale mniej niż za busa, więc jesteśmy zadowoleni.
Ruszamy na Trek Santa Cruz, to najbardziej popularny treking na świecie. Pogoda
się psuje, nastroje spadają, idziemy do przodu. Mijamy małe wioski, dzieci krzyczą,
prosząc o cukierki, a my ledwo dla siebie targamy jedzenie na plecach. Dotarliśmy
do campu. Namiot, jedzenie i spać. Rano wstajemy i spotykamy zagubionych polskich
znajomych. Oni ruszają wcześniej, my godzinę, nawet półtorej później, biegamy weseli,
słońce grzeje, już dotarło do namiotu. Śniadanie to tradycyjnie owsianka z orzechami,
rodzynkami i budyniem lub kisielem. Dogoniliśmy Polaków po godzinie i z nimi zjedliśmy
drugie śniadanie, ważne bo tego dnia było mnóstwo pracy. Przełęcz Passo Punta Union (4750 m n.p.m.) była wymagającym, skalnym podejściem. Na dole spotkaliśmy dużą grupę emerytowanych polskich miłych ludzi. Szli z osiołkami, ale wielki szacunek,
że w wieku 55+, dużo plus biegają po górach. Na pytanie: gdzie nasze osły?,
spojrzeliśmy z Adamem na siebie i równo powiedzieliśmy: „No tu, przed wami”. Chwilę
rozmowy i uciekamy, ja po aklimatyzacji w Boliwii wbiegam na szczyt i cierpliwie czekam
na mojego kompana. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut, jest! Adaś miał
cztery zapaści i ukradł batona ( zjadł go po cichu, sam). Najważniejsze, że wszedł. Weszliśmy kawałek wyżej po skalnej grani i na deser – niespodzianka po ogromnym wysiłku
– polska suszona kiełbasa, dziękuję za nią moim rodzicom! Dostarczyli paczuszkę z takim darem, rozkosz dla podniebienia, dla duszy. Zbiegliśmy na dół, rozłożyliśmy namiot i na golasa do wody, żeby się umyć. Zimna woda zniekształcała ciało, ale póki słoneczko grzało, trzeba było wejść do rzeki. Następne dni treku to schodzenie do Cashapampy, ale zahaczyliśmy o inną Lagunę – Lagunę Arhuaycoca (4450 m n.p.m.). Tu już lodowiec schodzący do wody. Całą trasę upiększały szczyty takie jak: Artesonraju (góra z czołówki Paramount Pictures), Alpamayo (najpiękniejsza góra świata), Chacraraju (najtrudniejsza góra Peru) i wiele innych. Ten treking zakończyliśmy zmęczeni i zadowoleni. Widzieliśmy wszytko, lodowce, góry, wodospady i tysiące gwiazd, nawet te spadające. Czas płynął inaczej. Szybki powrót do pani na obiad, uśmiech do córki. Wieczorem piwo i następnego dnia na dwudniowy treking do laguny Paron. Miał być chillout, odpoczynek, a tymczasem
słońce pali, ponad 1500 m podejścia, a spirytus ciąży. Dotarliśmy na camping, gdzie miało być widać Artesonraju i Alpamayo, ale chmury i deszcz przeszkodziły wszystkim. W taką brzydką pogodę w górach zostaje tylko spirytus, sok pomarańczowy i cytrynowa słodka chwila. Wieczór i noc szybko minęły, ranek na lekkim kacu. Chmury zasłaniają cały czas widok, uciekamy. Zjeżdżamy do Caraz na dwa dni odpoczynku. Całe dwa dni lenistwa: Internet, jedzenie i pani na mercado, która wzmacnia nasze siły rosołem i pysznym kurczakiem. Kurczak w Peru to Pollo – jest wszędzie. Samo Caraz to spokojna mieścina, ładny kościół, zadbany plac. Ceny nie odstraszają, czysto i miło. Można wypić piwo na ulicy,
zjeść wspaniałego ziemniaka z panierce z kurczakiem. Znaleźć można także domowej
roboty placki i ciasta, bardzo polecam. Trzeba jednak uważać na ludzi, bo niektórzy
nagle zawyżają ceny lub dziwnym trafem mylą się przy wydawaniu reszty. Poza
tym miasteczko o cudownej atmosferze.Wypoczęci ruszamy dalej na trzydniowy
treking o skomplikowanej nazwie Quilcayhuanca-Cojup. Nazwa bierze się przeważnie
od dolin i rzek, tak było i tym razem. Pierwszego dnia poszliśmy na pobliską Lagunę
Churup. Podejście ciężkie, ale bardzo, bardzo widowiskowa laguna. Odpoczęliśmy
tam trochę i ruszyliśmy do właściwego miejsca podróży. Dolina okazała się niesamowicie
duża i piękna, skalne ściany spadające wprost do podmokłej pampy, biegające konie, wiecznie zdziwione krowy i leniwe osiołki. Idziemy przez dwie, może trzy godziny, aż w końcu postanawiamy się rozbić. Okolica ładna, rzeka blisko, noc przespana. Rano czekamy na słońce i ruszamy z jego promieniami. Trochę zgubiliśmy szlak, ale niestrudzenie przedzieraliśmy się przez krzaki, rzeki i głazy. Zahaczyliśmy o dwie kolejne laguny, tak naprawdę każda z nich jest wyjątkowa. Kolor wody, szum przyprawia o dreszcze. Piękne miejsca! Postanowiliśmy zacząć się wspinać, zygzakiem do góry lekko się szło. Tam jeden kemping, ale my wyżej i wyżej. Namioty robiliśmy blisko przełęczy. Spaliśmy w nieświadomości. Noc ciężka, padał deszcz, potem śnieg, zimno, wiało, karimaty leżały na krzywym podłożu. Rankiem okazało się, że to był NAJWYŻSZY NOCLEG W MOIM ŻYCIU. Namiot robiliśmy przy jeziorze MOO na wysokości 4988 m n.p.m. Wyczerpujący nocleg, ale poranny widok z namiotu był nieziemski. Pokryta lodem Pucaranra, błękit nieba, pampa dookoła. Piękny poranek, tak zaczęła się wspinaczka na ponad 5180 m. Dotarliśmy na przełęcz Passo Haupi, a potem wyżej i wyżej. Widok grani i innych gór powalał. Zjedliśmy kolejną kiełbasę, oczywiście jako nagrodę za wysiłek. Zeszliśmy na dół i błogi odpoczynek
przy rzece. Do miasta wróciliśmy stopem, na pace Toyoty Hilux, za darmo. Zjedliśmy
coś i na nocleg do Caraz. Plan taki: odpoczywamy jeden dzień i uciekamy na kolejny-ostatni już terk. Alpamayo to najpiękniejsza góra świata, została nam do obejrzenia ostatnia jej strona. Ruszyliśmy o 5:30 z Caraz do Carhuaz, a potem rozklekotanym busem za 30 soli do Pomabamby. Jazda lepsza niż roller coaster. Serpentyny, dziury, góra – dół. Osiem godzin rzucało w autobusie jak na nieokiełznanym rumaku. Od czasu do czasu widać
wielkie głazy, które spadły z gór. Jak już je widać, to znak, że coś się wydarzy. Tak było
i teraz. Kierowca nie zauważył kamienia i w niego wjechał, efekt – przekrzywione koło.
Prawie odpadło, ale bohaterski zespół: kierowca i pomocnik, zabrali się do pracy. Godzina
walki, dwa łomy i kilka metrów drutu. Wuala. Autokar naprawiony, możemy jechać
i jedziemy. Prędkość przelotowa 15-16, a w ekstremalnych przypadkach 20 km/h.
Dojechaliśmy dwie godziny później. Szybki obiad w centrum i ruszamy w góry. Słońce świeci bardzo mocno, zachodzi równe szybko. Ciepło i daleko to motto naszej wędrówki. Zmęczenie, odwodnienie oraz nadchodząca burza zmuszają nas do rozstawienia namiotu. Szukamy miejsca do spania. Pytam jedną starszą panią: „czy możemy się położyć spać?” i… najpoważniejsza odpowiedź jaką w życiu usłyszałem to: „AAA,UUU,AIIII,AII,EEEEUU AUUU AAA KEKEJE, IIIIIAAA”. Ledwo powstrzymałem się od śmiechu. Zauważyłem, że z zębami to było u niej jak u mnie z kasą – brak. Nie dość, że uzębienia brak, to doszedł górski, wiejski dialekt. Nie był to język qechua nawet. Poszliśmy dalej, nie zrozumieliśmy
nic, prócz tego, że zaleje nas woda. Może to było zaklęcie, bo następnego dnia bez
sił dotarliśmy do campu, cały dzień leżeliśmy. Odpoczynku dużo, trek wymagający
ponad 60 km, trzy przełęcze, cztery dni. Noc była straszna, zaklęcie zadziałało. Co
dwie godziny wybiegałem z namiotu, wymioty i rozwolnienie. Prawie cztery tysiące
metrów, a ja umieram. Nieprzespana noc, skrajne odwodnienie, gorączka. Leżałem
cały dzień, Adam przynosił wodę, robił jedzenie, ja tylko leżałem i wychodziłem do
toalety. Polubiłem ten kamień, nawet razem rozmawialiśmy, o życiu, o wszystkim.
Tak minęły dwa dni, totalny odpoczynek. Nic nierobienie, góry, szum wody, odgłos
koni. Co jakiś czas mijały nas owce z lokalnymi ludźmi. Ci, gdy widzą białego, to nagle
potrzebują wszystkiego: od cukierków, przez czekoladę po kremy do twarzy czy ust. Biały
to bogacz, ma wszystko. Ale akurat trafili na polskich studentów. O czekoladzie, jakiejkolwiek to ja marzę od dwóch miesięcy. Przedostatniego dnia poszliśmy na pobliskie
wodospady. Trzy godziny spacerku, a raczej katorgi. Cierniowe krzewy drapały nogi, ręce i twarz. Długie, kilkucentymetrowe, ostre igły. Przedzieraliśmy się niczym Indiana Jones. Wodospady zrobiły na nas wrażenie. Woda spływająca trzysta metrów w dół pięknych lodowców i ich pozostałości. Zjedliśmy batony i do namiotu. Przyplątała się do nas mała kózka. Szła za nami przez około 40min. Zagubiona, bez rodziców, mała, skacząca kózka. Zeszła z nami z górki i została z koniem. Poznała nowych kopytnych, tam zamieszkała. Wieczorne ognisko i gwiazdy. Tak kończyliśmy pobyt w tym miejscu. Tak kończyliśmy z górami w Peru. Machu Picchu nie liczę jako góry. Rano na spokojnie spakowaliśmy manatki
i wolnym krokiem udaliśmy się do miasta. Spoceni, głodni ruszyliśmy do mercado.
Jedyni biali atrakcją połowy miasta. Czułem się dziwnie, byłem inny, nie pasowałem.
Byłem zagadką i ciekawostką. Wszyscy mówili nam cześć, a my jedliśmy zupę.
Zapłaciliśmy 6 soli za dwa dania i refresco, czyli napój. Szukając kantoru, trafiliśmy na
dobre lody. Zaczęło się: jednego dnia zjadłem cztery różne lody. Łączna ilość gałek
– 14/15 i wszytko kosztowało jakieś 5 soli (6 zł). Polsko, ucz się! Lody bardzo dobre.
Na deser kawałek murzynka i cytrynowej babki. Wracaliśmy do Caraz o 19.00, w hostelu
byliśmy o 4 nad ranem. Tak kończyliśmy nasz górski maraton. Łączna ilość kilometrów to ponad 180. Przewyższenia ponad 4 kilometry. Łącznie ponad pół miesiąca w Andach. Najwyższy nocleg pod namiotem (4880 m n.p.m.), to najwyższe szlaki na świecie, piękne i dzikie. To był wspaniale wykorzystany czas. Piękne góry, lodowce, rzeki i laguny. Wszytko
to pozwoliło oderwać się od rzeczywistości. Tworzyło piękną całość, ale to tylko część
naszego cudownego świata. Mogę polecić wszystkim Corrdyliere Blance. Zdjęcia z tych trekingów znajdują się na instagramie @TomaszKurczaba
Zapraszam serdecznie!
Tomasz Kurczaba

ZOSTAW ODPOWIEDŹ